poniedziałek, 1 lutego 2016

Gâteau Marcel


W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończenie szkoły, egzaminy, dużo stresu i zmęczenia, pisanie pracy po duńsku (to była najstraszniejsza rzecz, jaka mi się w mojej karierze edukacyjnej przytrafiła, chyba nawet gorsza niż nauczycielski egzamin z matematyki...) 
Więcej stresu i zmęczenia, śmierć dziadka, rozpacz z niepożegnania się z nim, Szalona jazda z koleżanką i jej dwumiesięcznym dzieckiem do kraju, by na półtora dnia odwiedzić babcię i nie móc zostać na pogrzebie. A potem szalona jazda z powrotem, by zdążyć na najważniejsze egzaminy.
Dlatego grudzień nie był miły, choć zdarzyły się miłe momenty. Święta z przyjaciółmi w Danii, a potem przyjazd do kraju, już na spokojnie, wraz z D. To pierwszy nasz wspólny zimowy przyjazd do domu, a ja zimą w kraju byłam, zdaje się, w 2009. Nie tęsknię za budzeniem się rano przy 13 stopniach, bo w piecu już dawno wygasło. Albo tego węglowego smogu w powietrzu, o nim już zupełnie zapomniałam. Ale naprawdę było miło, nawet zdarzyło nam się kraść karpie...



Na noc sylwestrową przygotowałam rodzicom to ciasto, bo wiedziałam, że będzie im smakowało, ono wszystkim smakuje. Po raz pierwszy zrobiłam je w październiku, na urodziny D. Potem zrobiłam je jeszcze raz, dla urodzinowych gości Daniela. Następnie zaoferowałam się zrobić ciasto na wspólne święta z przyjaciółmi, a że spędzaliśmy je w tym samym gronie co urodziny, wszyscy domagali się powtórki.

To dosyć ciężkie ciasto, zupełnie nie dietetyczne, rozpustne po prostu. Nie ma w nim grama mąki, tylko czekolada, jajka, masło i cukier. To po prostu mus czekoladowy, którego połowę się piecze, a drugą częścią pokrywa się upieczone ciasto. Oryginalny przepis stworzył Michel Michaud, francuski kucharz od lat mieszkający w Danii. 
Ogólnie jestem sceptykiem w kwestii ciast czekoladowych, ale to skradło moje serce. Szczególnie przełożone cienką warstwą powideł usmażonych bez cukru.



Gâteau Marcel 

175 g ciemnej czekolady (min. 70%)
175 g masła
175 g cukru (dodaję trochę mniej)
żółtka z 7 jajek
białka z 4 i pół jajka
kakao do posypania
ewentualnie powidła lub kwaśny dżem

Czekoladę posiekać na drobne kawałki i wraz z masłem roztopić w kąpieli wodnej (należy uważać na temperaturę i nie przegrzać składników).
2/3 cukru ubić z żółtkami na puszystą masę. 
Białka ubić na sztywno, dodając resztę cukru.
Masę czekoladową dodać do masy z żółtek i ostrożnie połączyć. 
Następnie, część po części dodawać ubite biała, delikatnie mieszając spatulą lub drewnianą łyżką. 
Piekarnik nagrzać do 175 stopni. Okrągłą blaszkę (im mniejsza tym lepsza) wysmarować masłem i oprószyć cukrem, lub wyłożyć papierem do pieczenia. Połowę masy przełożyć do tortownicy, piec przez 30 min, resztę włożyć do lodówki. Po upieczeniu spód wyciągnąć z piekarnika i wystudzić, w trakcie studzenia ciasto sporo opadnie - tak ma być. Po ostygnięciu spód posmarować cienką warstwą powideł (polecam, aczkolwiek nie jest to konieczne). Musem z lodówki pokryć spód, schładzać przez noc (co najmniej). Przed podaniem posypać cienką warstwą kakao. Ciasto nie należy do najłatwiejszych w krojeniu dlatego ważne jest, by było porządnie schłodzone. Pomocne jest również zamaczanie noża w gorącej wodzie przy krojeniu.







sobota, 26 grudnia 2015

Śliżyki wigilijne

W tym roku święta spędziliśmy z przyjaciółmi w Danii, w towarzystwie polsko-niemiecko-litewsko-marokańskim. Ode mnie był barszcz z uszkami i ciasto czekoladowe (do którego jeszcze wrócę), a razem z Akvile przyrządziłyśmy tradycyjne litewskie mleko makowe, podawane z ciasteczkami, które przysłała jej mama z Litwy. O mleku makowym słyszałam już dawno i bardzo mnie ciekawiło, a po pierwszym łyku zakochałam się w nim bezpamiętnie. Już nie pamiętam kiedy jadłam ostatni raz kutię i makowca (które uwielbiam), a to mleko zastąpiło mi ich smak. Ma lekko kakaowy kolor, delikatnie dosłodzone miodem smakuje jak ambrozja ;)
Mleko makowe po litewsku to aguonų pienas, proste ciasteczka zwane są kūčiukai (wigilia to po litewsku  Kūčios) lub šližikai. Wśród Polaków na Litwie i na Kresach danie to znane jest jako śliżyki/śleżyki. U jednej z koleżanek ślyżyki podaje się na początku wigilijnej kolacji, u drugiej na końcu. Za to obie pamiętają, jak przez cały rok wyczekiwały wigilijnej kolacji właśnie dla tego dania.




Wigilijne śliżyki
(przepis za H. Szymanderską z Kuchni polskiej, Potrawy regionalne)

500 g maku
pół szklanki cukru (użyłyśmy miodu, do smaku)
szklanka mąki
łyżka masła

Mak wsypujemy do miski i zalewamy wrzącą wodą, mieszamy i odstawiamy na kilkanaście minut. Wodę zlewamy i powtórnie zalewamy wrzątkiem na 30 minut. Po tym czasie wodę zlewamy, a mak dwukrotnie mielimy w maszynce. Zagotowujemy 1,5 l wody, zalewamy zmielony mak, słodzimy i odstawiamy w chłodne miejsce. Z mąki i niewielkiej ilości lekko osłodzonej wody zagniatamy ciasto. Wlewamy roztopione masło i ponownie wyrabiamy (jak na pierogi). Toczymy wałki grubości palca, ostrym nożem odkrawamy niewielkie kluski w kształcie rombów. Układamy je na posypanej mąką blasze i pieczemy w słabo nagrzanym piekarniku tak długo, aż nabiorą złotego koloru. Trzy godziny przed kolacją wkładamy śliżyki do makowego mleka, zostawiamy. Podajemy na głebokich talerzach.

Tyle pani Szymanderska. Do ciasta można dodać łyżeczkę maku. Nasz mak był namaczany przez całą noc, mielony dwa razy w maszynce elektrycznej (można też spróbować z blenderem). Mleko dosładziłyśmy miodem, a na pół kilo maku dodałyśy ok. 3-4 litry wody. Ciastek dodawałyśmy do mleka przed samym jedzeniem. Jeżeli mleka chcemy użyć do innych celów, mak należy odcedzić. Mam zamiar niedługo zrobić kolejną porcję tylko dla siebie, choć koleżanki kazały mi czekać do kolejnej wigilii ;)

Ze specjałów litewskich miałam również okazję spróbować słynnego sera jabłkowego, suszonego na kaloryferze - muszę sobie zrobić zapas!



wtorek, 8 września 2015

Festiwal Żywych Kultur, czyli fermentacja po szwedzku



Mam za sobą pierwsze warsztaty octowe i muszę przyznać, że były bardzo udane :)
Ale od początku...

Pamiętacie Agatę z Miejskiej Kuchni Roślinnej, moją tegoroczną bohaterkę? Na zlocie zielarzy upichciłyśmy razem szaloną, dziko-fermentowaną kolację. Tym razem wybrałyśmy się na pierwszy szwedzki Festiwal Fermentacji Levande Kultur czyli Żyjące Kultury (czy coś w tym rodzaju). Agata miała tam prowadzić warsztaty i namówiła mnie, żebym też się zgłosiła. Tak też zrobiłam :)

Jechałyśmy z duszą na ramieniu, nie bardzo wiedząc czego się spodziewać. W programie dnia nasze warsztaty były jedynymi po angielsku, spodziewałyśmy się więc bycia jedynymi przybyszkami, niczego nie rozumiejącymi. Okazało się jednak, że nie było się czego bać, przyjęto nas z otwartymi ramionami, jak swoich. Bo chyba musi istnieć jakaś niewidzialna nić porozumienia między ludźmi fascynującymi się bakteriami, drożdżami, grzybami i pleśniami ;)




















Pogadanka o natto









https://timogarden.wordpress.com/








Musicie ją usłyszeć! https://www.youtube.com/watch?v=-ymwTNK0Mz8


http://treelery.com/



Pokaz robienia miso




Moje octy







Obiad po powrocie: tempeh ze słodkim łubinem w marynacie z miso, podwędzany sos różano-mirabelkowy, kiszony czosnek niedźwiedzi, kiszone owoce kapusty nadmorskiej oraz czosnku wężowego, prażone nasiona róży i zielenina z balkonu





środa, 12 sierpnia 2015

Chatka Czarów, czyli tam i z powrotem


Udałam się w daleką drogę i przez wielką wodę, znalazłam się w Chatce Czarów, u Herbiness. 
Spędziłam dwa dni na kręceniu magicznych specyfików: herbimagu, wzruszającego kremu do twarzy, herbi-szamponu i kremu rozpieszczającego nogi.



Podejrzałam czarodziejkę w akcji, ganiałam gęsi, ratowałam opadniętę jabłka przed dzikami. Nazbierałam worek niecierpka himalajskiego, znalazłam nowe stanowisko mięty i psianki słodkogórz. Spotkałam swoją pierwszą wąkrotkę oraz uczep trójlistkowy. Kąpałam się w wannie pod chmurami, wodą nagrzaną w wiedźmowym kociołku. Asystowałam borowinie w destylacji. Podglądałam krasnale, gdy nie patrzyły. Posnułam marzenia w fotelu marzeń, przywitałam się z wiewiórką Francescą. Wróciłam odświeżona, wypielęgnowana i pachnąca olejkiem may chang.
Sami też możecie wybrać się do chatki Inez pod Goleniowem i doświadczyć magii z lasu. Albo, jeżeli jesteście z Małopolski - spotkać Chatkę Czarów w podróży, czyli wybrać się na warsztaty w 
Wieliczce :)


Z serii: Inez pakuje Chatkę Czarów do podróży























Z serii: Reklama Herbi-Szamponu














Gâteau Marcel

W grudniu zapowiadałam przepis na ten czekoladowy cud, ale w grudniu mi to nie wyszło. Grudzień w ogóle był raczej do niczego. Kończeni...